Robić to coś, w czym czuję się prawdziwy… – wywiad z Piotrem Roguckim

Czy „król” jest dziś nagi? I nie mam tu na myśli Błażeja a to, że nie ma dziś za Tobą ściany dźwięku i nie masz wsparcia w postaci innych muzyków .

Piotr Rogucki: Tak można powiedzieć i jest to świadoma decyzja. Nie podpisuje się pod określeniem „król”, bo on występuje przede mną i też jest nagi – a nawet bardziej niż ja, ponieważ wspieram się elektroniką, którą  przygotowałem na tę trasę, żeby to było pełniejsze.  Ale ta forma jest w końcu powrotem do korzeni. Czyli do tego, co działo się i z czym startowałem w latach 90. I jakoś coraz fajniej się z tym czuję. To powrót do tego, co było najważniejsze – czyli komunikacji z ludźmi, bliskich spotkań i bezpośredniego przekazu. W tę stronę zmierza nie tylko moja solowa działalność, ale także granie zespołu Coma.Fot. Rafał Nebelski

Solowe koncerty stały się ostatnio bardzo modne, koncertują m.in.  Maciej Maleńczuk czy Tomasz „Lipa” Lipnicki . Jak Ty się czujesz w takim graniu?

P.Rogucki: Wszystkie koncerty mają bardzo duże zainteresowanie i najwidoczniej w samych ludziach jest taka potrzeba, by rezygnować z tych wielkich imprez na rzecz kameralnych spotkań. Poza tym umówmy się  – do takich mniejszych miejsc przychodzą też ludzie starsi, którzy już do klubów rockandrollowych, gdzie jest głośno, jest alkohol, wybierają się rzadziej.  Taka chęć spędzania czasu mija w ludziach i wolą właśnie takie mniejsze koncerty.

Skąd takie mocne poszukiwania na ostatnich albumach Comy? Nie zaspokajasz ich na solowych albumach, które przecież tak bardzo odbiegają od dokonań Twojej macierzystej formacji?

P.Rogucki: Zaspokajam je. Ale to także jest potrzeba zespołu, by robić coś, co będzie brzmiało inaczej niż muzyka z lat 90-tych, którą bardzo długo uprawialiśmy.  Dziś przestało nam to wystarczać. Mamy otwarte oczy i uszy na to, co dzieje się dookoła i co jest wydawane na świecie i w Polsce. Nie chcielibyśmy stać się sami swoim skansenem. A w tej chwili wiemy jeszcze, że mamy chęć i siłę do tego, by tworzyć nowe, wyjątkowe rzeczy.  By się bawić muzyką, by nadal miała ona w sobie jakąś wartość. A tak serio, to uważam, że jest to najuczciwsze z naszej strony. Mimo, że wielu ludzi nie akceptuje tego, to nie będziemy za każdym razem robić ukłonu w ich stronę. Najważniejsze jest to, co my odczuwamy. Nawet licząc się ze stratą części słuchaczy, będziemy robić to, w czym czujemy się prawdziwi.

Gdy posłuchałem Metal Ballads vol. 1, poczułem w tych dźwiękach trochę nawiązania do stylu z Męskiego Grania i to, że jest to album typowo koncertowy. Mylę się?

P.Rogucki: „Męskie granie”, to zupełnie nietrafione porównanie. Jesteś już kolejną osobą, która o tym mówi, ale to określenie  jakoś się do nas „przyplątało”, a nie ma związku z zawartością płyty. Ani stylistycznie, ani brzmieniowo ten album do Męskiego Grania nie pasuje. A co więcej  – został nagrany przed tym, jak zabraliśmy się za przygotowywanie do koncertów w ramach trasy MG. Natomiast niewątpliwie jest to płyta koncertowa i w takim kształcie została stworzona.

Aktorstwo i muzykowanie, jesteś niczym Jared Leto.  Łatwo to połączyć w codziennym funkcjonowaniu?

P.Rogucki: Tak. To są okresy. Jest czas na spektakl, czas na koncert , na przygotowanie płyty, a nawet na zagranie w filmie. No i oczywiście na to, by pożyć sobie z rodziną – wychowywać moje małe dzieci. I to jest dla mnie największa przyjemność i priorytet w życiu.

Jesteś takim muzycznym kameleonem skoro potrafisz pojawić się z Frondside, a następnie zagościć na albumie Within Temptation czy stworzyć przepiękny utwór z Marceliną.

P.Rogucki: Zazwyczaj fajnie współpracuje się z innymi, choć zdarzają się rozczarowania. Współpraca z innymi artystami, to rozszerzanie horyzontów swojego myślenia o branży muzycznej i ludziach w niej tworzących.  A dodatkowo uczysz się pewnych sposobów pracy. A to potem procentuje w twojej własnej twórczości.

Lubisz dżem?

P.Rogucki: Lubię, bardzo.

A dżem bananowy?

P.Rogucki:  Oj, tak. Jadłem nawet kiedyś. Przywieźli mi go teściowie ze swojej wyprawy.

Wiesz do czego zmierzam…. uwielbiam ten utwór. Możesz w kilku słowach opowiedzieć o współpracy z tak wyjątkowym gitarzystą jakim jest Jan Borysewicz?

P.Rogucki: Zadzwonił do mnie. I poprosił, bym zaśpiewał na jego nowej solowej płycie. Zgodziłem się, ale powiedziałem – musimy się spotkać. Pojechałem do niego do domu, porozmawialiśmy i ustaliliśmy, że napiszę tekst. Uważam, że nam to po prostu wyszło.

Na albumie J.P.Śliwa uciekłeś od gitarowych brzmień, ciągle poszukujesz … no i lubisz koncept albumy. Czy nad tworzeniem takich płyt pracuje się trudniej, kiedy wszystko jest ubrane w jedną z góry zaplanowaną historię?

P.Rogucki: Nie pracuje się nad tym trudniej, tylko dłużej. To przyjemne. Generalnie wychodzę z takiego założenia, że jeśli nagrywam album, to powinien mieć jakiś temat. Czasem ta koncepcja przybiera formę pełniejszą, jak w przypadku albumu Comy „2005 YU55” czy „…Śliwy”. A czasem jest systemem rozrzuconych elementów, jak w przypadku „Czerwonego” albumu Comy, czy „Metal Ballads”…

Ta trasa przebiega przez bardzo duże ośrodki w Polsce, ale jej punktem są też małe Strzelce Krajeńskie…

P.Rogucki: Duże ośrodki? Właśnie nie. Liczyłem, że poznam właśnie takie miejsca na mapie Polski, w których rzadziej bywałem albo wcale. I to się dzieje. Przyjechałem z Bydgoszczy. Podróżowałem we wspaniałym słońcu, przepięknymi okolicami. Czułem taką wolność i swobodę, której w trasie z zespołem nie odczuwam. Wstałem o której chciałem, wyjechałem bez pośpiechu.

Taki byt niezależny.

P.Rogucki: Tak, dokładnie.  To swoboda totalna. Codziennie nie widzę tych samych twarzy, z którymi jestem związany w życiu prywatnym i muzycznym. Lubię je bardzo. Ale ta praca i trasa, to oddech.

Ludzie w 3 dni wykupili na ten koncert bilety. Jak reagujesz na takie informacje? Czy to po tylu latach na scenie jeszcze Cię rusza?

P.Rogucki: To miłe, zaskakujące. A dodatkowo daje mi poczucie bezpieczeństwa, że ludzie, którzy zainwestowali we mnie i w ten koncert mogą spać spokojnie, by się to wszystko udało.

Na jednym z wielkich festiwali, patrząc na morze głów, powiedziałeś fanom, że nic piękniejszego nie może się już wydarzyć (Przystanek Woodstock przyp. aut.). Czy od tamtej chwili coś się zmieniło? Czy pojawiło się równie piękne doznanie muzycznie?

P.Rogucki: Działo się mnóstwo pięknych rzeczy, ale nie na taką skalę. To był największy i najważniejszy koncert zespołu Coma. On się już nie powtórzy. To był punkt, do którego doszliśmy. Po tym koncercie wydaliśmy album „2005 YU 55” i wszystko się zmieniło.  Dziś czerpiemy przyjemność z innych rzeczy – przynajmniej ja. „Morze głów” nie jest już mi potrzebne do tego, by zaspokoić swoje artystyczne ambicje.

A kiedyś było?

P.Rogucki: Nie, ale dążyłem do tego, by (podświadomie lub nieświadomie) coraz więcej ludzi mogło nas usłyszeć. Chciałbym, by słuchali nas ci, którzy nas akceptują i identyfikują się z tym, co robimy.

Dziękuję za rozmowę.

 

 rozmawiał Sergiusz Paszkiewicz